Ponieważ przez kilka tygodni będziemy pochylać się nad tematyką depresji, przypominamy jak wygląda życie z depresją z perspektywy pacjenta.
„Byłam zdrową, roześmianą, bardzo wesołą, optymistycznie nastawioną do świata i ludzi osobą. Różne koleje losu spowodowały, że zachorowałam na depresję. Od tego momentu wszystko się zmieniło.
Świat z kolorowego stał się szaro-czarny. Dni są najczęściej tej samej barwy, nawet wtedy, kiedy świeci słońce. Mimo to, że oczy to widzą, to w duszy i w sercu jest „czarno”. Nic tak naprawdę nie cieszy, nie sprawia radości – takiej prawdziwej, dziecięcej (a wcześniej tak właśnie było). Nie mówiąc już o odczuwaniu czegoś, co ma na imię – SZCZĘŚCIE! Nie wiem, co znaczy teraz być szczęśliwą. Najczęściej nie widzę żadnego światełka w tunelu, którym jest ta straszna choroba.
To, co kiedyś sprawiało radość (oglądanie filmów, kabaretów, czytanie książek itp.), teraz drażni, denerwuje, po prostu wkurza. Trudno jest się skupić, skoncentrować. Obserwując ludzi, którzy się śmieją z byle czego, zastanawiam się, co ich tak śmieszy. Żyję w jakimś innym świecie, innym wymiarze – mimo że tego nie chcę, to jest. Do tego ten straszny smutek i cały ocean łez. Ile razy ciesze się, że dzień minął i zapada noc… Można wtedy zasnąć i nie myśleć… Prócz tego straszny lęk, strach, obawa – czasami przed wszystkim.
Tej choroby, tego co się dzieje ze mną, tak naprawdę prawie nikt nie rozumie. Irytują i bardzo bolą słowa: „weź się w garść”, „zrób coś ze sobą”, „weź się wreszcie za siebie”, „musisz to czy tamto”. To działa jak przysłowiowa płachta na byka. Pogrąża jeszcze bardziej, sprawia ból…
To przecież nie dzieje się tak dlatego, że tak właśnie chcę. Wręcz przeciwnie – dzieje się to, czego nie chce, czego nienawidzę, wbrew mnie! Nienawidzę siebie za to!
Zrobię wszystko, żeby wyzdrowieć, ale ta choroba jest silniejsza ode mnie i nie daje za wygraną. Ile razy sięgam dna, z którego nie mam siły się odbić; czuję, że tonę. Ile razy nie ma człowieka bliskiego, który podałby pomocną dłoń i nie ma nadziei na wyzdrowienie… Człowiek traci poczucie własnej wartości, czuje się nikim. Czuję się nikomu niepotrzebna, bezwartościowa, głupia, odrzucona, opuszczona… często czuję się jak miotła, którą można pozamiatać podłogę… jak zużyta szmata, którą można wytrzeć stary grat…
Czego oczekuję od bliskich mi osób? Może by poszerzyli, pogłębili swoją wiedzę o tej chorobie i żeby starali się zrozumieć. Żeby wspierali, czasem tylko wysłuchali, potrafili dać wiele dobroci, ciepła, miłości i wlali otuchę; potrafili przytulić i może czasem, jak małe dziecko, pogłaskali po głowie.
… W czasie trwania tej choroby bardzo trudno i znaleźć tzw. odskocznię. Ale trzeba szukać czegoś, co sprawi choć trochę radości, pomoże uciec od atakujących, natarczywych myśli. W moim przypadku dobrze sprawdza się układanie puzzli – małych tekturowych kwadracików, w świat których uciekam, układając z nich obrazy. Czasami słucham muzyki z internetu – odnajduje stare piosenki, które kiedyś lubiłam. Czasami pomaga rozmowa przez telefon z kimś, kogo się lubi, ceni albo spotkanie z koleżanką gdzieś na kawie, „wyprawa”do centrum handlowego, pochodzenie po sklepach. Powoli zaczęłam oglądać coś w telewizji: dwa seriale, które lubię i dwa, trzy programy rozrywkowe. Ciągle trudno jest mi przeczytać całą książkę. Praca, obowiązki zawodowe są dla mnie też formą terapii.
Wtedy, gdy czas na to pozwala odwiedzam dzieci w przedszkolu w formie wolontariatu. Zabawa i rozmowa z nimi to dla mnie jedyna realna przyjemność.
I tak na koniec: kiedy po wielu zmianach leków i zmianach w ich dawkowaniu nie czuć poprawy, traci się zupełnie nadzieję na wyzdrowienie. Na to, że kiedyś jeszcze będzie dobrze. Tak jak było.”
Ewa, 53 lata